Rozmowa z Mariną Hulią, nauczycielką, wolontariuszką, laureatką nagrody im. Ireny Sendlerowej za „Naprawianie świata”, współautorką wydanej w ubiegłym roku książki „Akademik”.
– Rozmawiamy w gorzowskiej Bibliotece Pedagogicznej, w otoczeniu książek. Pani nauczyła się czytać jako pięcioletnia dziewczynka. Co pani czytała?
– Moje dzieciństwo to książki. A zaczęło się tak, że mieszkałam w ukraińskim mieście, niestety nie wybranym przeze mnie, tylko przez moją mamę, która opuściła czyściutki, przygraniczny Brześć i wyjechała do środkowej Ukrainy, do miasta Czerkasy. Nazywała je miastem kwitnącej moreli, bo całe miasto tonęło w drzewach morelowych. Pszczoły latały, pachniało pomarańczami, morelami. Mama zakochała się w tych kwitnących alejach. Niestety, jak ja się urodziłam, miasto wyglądało już trochę inaczej. A po latach było całkiem inaczej. Stało się molochem, miastem wielkiej chemii, które chłonęło ludzi, powietrze i wodę. Ale w domu miałam bibliotekę i mieszkałam w bibliotece. Mieliśmy ponad 7 tysięcy książek! Były wszędzie, nawet w komórce na przetwory. Tata zamawiał specjalne stelaże, które sięgały sufitu. Książki stały w dwóch rzędach, te najcenniejsze były schowane w drugim rzędzie. Czytałam wszystko. Czytałam, czytałam… Tata na mnie krzyczał, bo nawet do toalety szłam z książką i często się potykałam, a dla taty książka była świętością „nie wolno brać jej do toalety, ani czytać przy jedzeniu”. A takie moje naj, najbardziej pierwsze książki, to pięknie wydane bajki Charles’a Perraulta i braci Grimm. Była też bajka, którą uwielbiałam o chłopczyku, który miał na imię Aloszka, bo u nas nie mówi się „halo”, tylko „alo” i ten chłopczyk Aloszka mieszkał w słuchawce telefonu. Bardzo lubiłam również przygody Żołędzia, teraz ta bajka byłaby uznana za bardzo ekologiczną, bowiem bohaterami były Żołędzie, Fasolki i Boby. Bardzo cieszyły mnie wszystkie bajki, baśnie, ale szybko zaczęłam czytać też to, czego nie było wolno, bo dorośli zabraniali: Emila Zolę, Blaise’a Pascala. Czytałam więc wszystko, na szczęście zawsze otaczały mnie piękne książki, tata nie kupował marksizmu i leninizmu. Nie zaśmiecałam więc sobie tym głowy.
– W bajkach wszystko się dobrze kończy. W pani pomaganiu też jest coś bajkowego. Chce pani, aby wszystko dobrze się skończyło…
– Nawet więcej, nie tylko, żeby „wszystko dobrze się skończyło”, ale żeby wszystko się dobrze zaczęło. Ponieważ początek jest bardzo ważny. Jeśli my przyjdziemy do osoby, której chcemy pomóc, smutni i powiemy człowiekowi bezdomnemu „O mój Boże! Jak ty mieszkasz strasznie, bez wody, bez prądu, bez światła’’, to od razu na początku jesteśmy spaleni. Ponieważ przynosimy smutek, złe uczucia. To takie pomaganie z poczucia obowiązku. To nie jest dobre. To nie jest wesołe, tylko wymuszone: z zaciętą twarzą, cierpiętnicze. A jeśli przyjdziemy i powiemy: „Świetnie. Nie masz światła, ale zobacz ile masz książek na półce. Jak ty czytasz? A on mówi „przy świeczce”. „Masz nową świeczkę i porozmawiajmy”. Wtedy cały proces pomagania staje się procesem wspólnym. Bo ja nigdy nie pomagam moim podopiecznym, tylko wraz z moimi podopiecznymi pomagam innym podopiecznym, a czasami ja jestem podopieczną, kiedy moi podopieczni pomagają mi przy mojej chorej mamie. Nasza pomoc jest wspólnym działaniem. Działaniem wesołym, kolorowym, pachnącym, bo ciągle gotujemy i jemy. Jest to też działanie ruchowe, bo ciągle gdzieś biegniemy. I działanie dźwiękowe, bo ciągle śpiewamy. A ja uwielbiam śpiewać po polsku, ukraińsku, czeczeńsku, arabsku… Trzeba zauważać nuty, drobiazgi, chwile, bo drobiazgi tworzą historię. Każde wydarzenie jest małą historią, która zaczyna się radośnie, radośnie trwa i radośnie się kończy. Choć najczęściej te historii są spowodowane bolesnymi wydarzeniami, bo kogoś deportują z Polski, bo ktoś choruje, bo ktoś jest uchodźcą, bo ktoś nie ma domu, a ktoś jest stary, samotny. I my, razem, idziemy przytulić samotność, starość, ludzi, psy i koty.
– O czym jest „Akademik”?
– Akademik jest o akademiku, życiu w akademiku, który stał się domem dla setek młodych ludzi studiujących w Polsce. To studenci z Ukrainy, którzy zasnęli jako studenci, a obudzili się w 2022 roku jako uchodźcy. To studenci z Kazachstanu, którzy przebyli szmat drogi, aby uczyć się tutaj, bo poziom edukacji w Polsce jest dużo wyższy niż w Kazachstanie. To studenci z Białorusi, którzy ukrywają się przed reżimem. Historie tych pojedynczych ludzi tworzą książkę. Akademik jako budynek jest martwy, ale on żyje życiem swoich mieszkańców. I splatają się te życia: życie ochroniarza Zbyszka, który w akademiku trzyma odświętną marynareczkę, bo w domu, na co dzień nikt go nie odwiedza, a tu, w akademiku, jest ważny i marynareczka przydaje się na różne okazje. To historia Diany, która stała się żywą flagą Ukrainy, kiedy z początkiem wojny ufarbowała sobie włosy u Jagi Hupało. I ta chwila, gdy Jaga nakładała farbę tej dziewczynie, i wszystkie te historie, splatają się jak warkocz w jedno życie ludzi, którzy pragną pokoju, bezpieczeństwa i miłości.
– Jak to się robi, że pani Hupało farbuje dziewczynie włosy na żółto i niebiesko? A pan Mark Brzeziński, ambasador USA, lepi ciasto w akademiku. To się wydaje nierealne…
– Tak też mi się wydawało, ale rok temu ambasada USA nominowała mnie do międzynarodowej nagrody Kobiety Niezwykłej Odwagi. I tak poznałam pana ambasadora, który urządził przyjęcie i zaprosił mnie z osobami towarzyszącymi. Zabrałam ze sobą Czeczenki i jedna z nich, Maina, zażartowała „jestem w Stanach”. Zażartowała zgodnie z prawdą, bo ambasada to teren Stanów. A potem pan ambasador zaczął zapraszać mnie i Konrada Maickiego, współautora książki, na różne ciekawe wydarzenia. A Jagę znam od lat. Poznałam ją, gdy jako wolontariuszka pomagała przy zorganizowaniu pokazu mody. Pokaz nazywał się „Jestem. Nowy” i odbywał się w Nowym Teatrze. Jaga zamknęła swoją pracownię na Burakowskiej i przez cały dzień czesała, farbowała i stylizowała czeczeńskie kobiety i dzieci. To był piękny dzień. Od tej pory zrobiłyśmy z Jagą wiele innych rzeczy i pewnie jeszcze coś zrobimy.
– Wiem, że odwiedza pani schroniska dla zwierząt. Ma pani kota albo psa?
– Uwielbiam zwierzęta, ale pies i kot nie przeżyliby w moim domu, bo ciągle gdzieś wyjeżdżam. Ale ja mam bardzo dużo kotów i psów u moich przyjaciół. Kiedy Kasia i Maciej Stuhrowie wyjechali, przez trzy dni wyprowadzałam ich dwa psy: Figę i Ray’a. Wychodziłam z nimi trzy razy dziennie. Ray jest niewidomy, ciągle się o coś uderza i trzeba go pilnować. Figa jest za to bardzo żywa. A Madina, która kiedyś mieszkała u Kasi i Macieja, ma kota, kota wolontariusza, który odwiedza moją mamę i jest mądry, i uczony. Uwielbiam tego kota. Zresztą prawie wszystkie Czeczenki mają koty, znam imiona tych zwierzaków, bardzo je lubię. Tak więc Marina Hulia ma co najmniej jedno dziecko i co najmniej dziesięć psów i kotów.
– Dziękuję za rozmowę
Rozmawiała: Hanna Ciepiela
Fot. Tomasz Jocz
Marina Hulia, nauczycielka, wolontariuszka, urodziła się na Ukrainie, jej ojciec był Rosjaninem, matka Białorusinką. Od ponad trzydziestu lat Marina Hulia mieszka w Polsce.
W 2013 roku otrzymała nagrodę im. Ireny Sendlerowej „Za naprawianie świata”, w 2020 nagrodę im. Józefa Tischnera. W 2022 roku była nominowana przez ambasadę USA do międzynarodowej nagrody Kobiety Niezwykłej Odwagi. Jest autorką i współautorką książek. W 2019 roku wspólnie z Moniką Głuską-Durenkamp napisała „Dzieci z dworca Brześć”, a w ubiegłym roku razem z Konradem Maickim „Akademik”. 7 lutego 2024 roku Marina Hulia gościła w gorzowskiej Bibliotece Pedagogicznej Wojewódzkiego Ośrodka Metodycznego.